Florentyna (6): Rozkoszne morsowanie

Florentyna (6): Rozkoszne morsowanie

W poprzednim odcinku:

Dzień dobry – wyszeptał, stając w drzwiach.

Dzień dobry – odpowiedziała kobieta.

Jeśli nie musisz, to nie wstawaj. Za chwilę przyniosę Ci gorący rosół – poprosił.

Dobrze. Nie będę uciekać jak ostatnio – mówiąc to, uniosła w uśmiechu kąciki ust.

Pamiętasz?

– Tak. Przepraszam.

– Nie szkodzi. Ważne, że wróciłaś do żywych.

– Długa i trudna to była podróż. Nie wiem, czy ktokolwiek uwierzy w to, co widziałam.

Nie mów teraz. Oszczędzaj się – polecił.

Mam na imię Florentyna.

Słodko – pomyślał, po czym poszedł gotować makaron.

Rozkoszne morsowanie

Po kwadransie Piotr pojawił się w sypialni urządzonej w stylu morskim. W talerzach ozdobionych żaglowcami pływał rosół z bażanta. Towarzystwo przy posiłku i w ogóle w życiu było dla niego nowym doświadczeniem. Był samotnikiem. Tak długo, że nie potrafił przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz gościł kogokolwiek w chacie. Sam był zapraszany do domów innych pracowników ośrodka. Korzystał skrzętnie z tych przejawów życzliwości, czym zaskarbił sobie serca zapraszających. Gościem był wymarzonym – niewymagającym, kulturalnym i spokojnym. Czasem zastanawiał się jednak, co kierowało osobami, które go zapraszały – robiły to ze współczucia czy faktycznie go lubiły? Ilekroć nawiedzały go te myśli, szybko kierował je na inny temat, nigdy nie odpowiadając sobie na te pytania.

Zatem przez długi czas nie zapraszał nikogo. A od pół roku w jego sypialni spała młoda kobieta, o której wiedział tylko, jak wygląda, skąd ją zabrał i teraz – jak ma na imię. Florentyna intrygowała go, choć po tym, gdzie ją znalazł, ocenił dziewczynę jako lekkomyślną. – Pół roku to szmat czasu, tyle co dobry rejs. Ktoś mógł jej szukać, a ona spała sobie, niczego nieświadoma, w jednej z jantarowych chat. Jurata, Królowa Bałtyku – myślał, patrząc jak błękitnooka konsumuje przygotowany przez niego posiłek.

Nie spieszyła się, raczej delektowała każdą łyżką pożywnej strawy. Delikatna w smaku zupa rozgrzewała ją od środka. W pewnym momencie niespodziewanie spojrzała mu w oczy.

Pyszny rosół. Bardzo kojący. Dziękuję, że go przygotowałeś – powiedziała.

Dobrze, że Ci smakuje. Nabierzesz sił. Może na tyle, żeby cokolwiek opowiedzieć mi o sobie – tym stwierdzeniem zawiesił w powietrzu owo „coś”, co trudno zdefiniować. Mieszankę nadziei, nakazu i niecierpliwego oczekiwania.

Może – odpowiedziała, uśmiechając się filuternie. – A może opowiem Ci, co mi się śniło? – zaproponowała.

Jeśli chcesz. Możemy potraktować to jak przełamanie lodów – zgodził się.

Florentyna roześmiała się w głos. – Właśnie to był sen o jeziorze zimową porą! – wyjaśniła.

Brzmi zachęcająco.

A zatem… śniło mi się, że w zimowy poranek znalazłam się na kameralnej plaży, ukrytej niczym polana wśród drzew. Słońce dopiero wzeszło na niebo, a w zasadzie przeciskało się pomiędzy chmurami. Krajobraz malował się niebiesko-granatowo-szarymi odcieniami. Wirtuozerska symfonia obłoków odbijała się w lustrze wody. Na środku jeziora dość wyraźnie, a bliżej brzegu, gdzie leżała cienka warstwa lodu, obraz był matowy, a nawet zamazany.  Chłód tego poranka przyjemnie orzeźwiał – lizał twarz jak radosny psiak. Pies też tam był! Golden retriever o imieniu Bursztyn. Przybiegł na plażę z mężczyzną. Widać, że ta poranna przebieżka nad jezioro była stałym elementem ich życia. Biegacz krzyknął kulturalnie „Dzień dobry” w moją stronę i zaczął się rozbierać. Zdziwiłam się, a nawet zaczęłam bać – mało to w dzisiejszych czasach słyszy się o zboczeńcach? On chyba wyczuł moje zdenerwowanie, bo zanim zdjął spodnie, podszedł do mnie, przedstawił się, podając rękę i wyjaśnił, że będzie morsował. Dlatego się rozebrał. Tors miał niczego sobie… mhmm… musiałam gapić się na niego jak ciele na malowane wrota, bo uśmiechnął się łobuzersko i zaproponował, żebym do niego dołączyła. Oczywiście pierwsza myśl kazała mi odmówić, jednak spojrzenie jego stalowych oczu było tak magnetyczne i świdrujące, że zgodziłam się na to szaleństwo! Wypytał mnie o stan zdrowia, przeprowadził rozgrzewkę i stanęliśmy oboje na brzegu jeziora, pozostając w bieliźnie, skarpetkach i czapkach. Wtedy stało się coś, czego nie doświadczyłam nigdy wcześniej – poczułam jak z mojego łona wybucha gorąca fala! Nie było to pożądanie, ani podekscytowanie. To nie był żaden stan emocjonalny, bardziej wewnętrzny ogień, energia, która zelektryzowała moje ciało aż po sam czubek głowy! Myślałam, że zemdleję z wrażania! Byłam oszołomiona do tego stopnia, że bałam się spojrzeć na mojego przewodnika. Upewniwszy się, że jestem gotowa, złapał mnie za rękę i zaczął wchodzić do jeziora. A ja za nim. Choć stąpaliśmy po twardym podłożu, rozważnie stawialiśmy każdy krok. Woda wbiła się w moje nogi niczym milion igieł. Natychmiast odczułam zmianę temperatury w ciele. Chciałam zawrócić, ale on trzymał moją dłoń tak zdecydowanie. Zanurzaliśmy się coraz głębiej i głębiej. Zaczęliśmy szybciej oddychać. Kiedy woda opadła mi na piersi, zaczęłam wzdychać, jęczeć, aż wreszcie w dna moich trzewi wydobyło się przeraźliwe, bażancie wręcz pianie. Krzyk oczyszczenia i wolności. Zamknęłam oczy i rozkoszowałam się lodowatym płaszczem, który okrywał moją skórę i skrywał tańczące po ciele dreszcze, gdy nagle znów doznałam zupełnie odmiennego uczucia! Ogarnęła mnie fala euforii, a ust wydobył się krzyk radości. To było niesamowite przeżycie! Wyszliśmy z jeziora. Mężczyzna poświęcił swoją koszulkę, abym użyła jej jako ręcznika. Taktownie odwrócił się, kiedy wkładałam ubranie. Otworzyłam usta, ale ubiegł mnie.

– Jutro też tu będę. O tej samej porze. Przyjdź, jeśli masz ochotę ponownie zaznać rozkoszy – zapewnił, puszczając oko.

Przywołał psa i razem pobiegli w las. A ja stałam oniemiała i pierwszy raz w życiu nie wiedziałam, co powiedzieć.

Fot. Agnieszka Iwańska