Florentyna (5): Siostry MOC-y

Florentyna (5): Siostry MOC-y

W poprzednim odcinku:

W tym samym momencie usłyszał delikatne stuknięcie szkła. Dźwięk dobiegał z sypialni, którą zajmowała Jurata. Zamarł. Bał się, że kiedy postąpi kilka kroków i zajrzy przez szparę w drzwiach, okaże się, że ma halucynacje. Nasłuchiwał jak zając. Zatrzeszczały sprężyny łóżka. Piotr zdał sobie sprawę, że wstrzymał oddech. Wypuścił powietrze, doznając ulgi.

– Dzień dobry – wyszeptał, stając w drzwiach.

– Dzień dobry – odpowiedziała kobieta.

– Jeśli nie musisz, to nie wstawaj. Za chwilę przyniosę Ci gorący rosół – poprosił.

– Dobrze. Nie będę uciekać jak ostatnio – mówiąc to, uniosła w uśmiechu kąciki ust.

– Pamiętasz?

– Tak. Przepraszam.

– Nie szkodzi. Ważne, że wróciłaś do żywych.

– Długa i trudna to była podróż. Nie wiem  czy ktokolwiek uwierzy w to, co widziałam.

– Nie mów teraz. Oszczędzaj się – polecił.

– Mam na imię Florentyna.

– Słodko – pomyślał, po czym poszedł gotować makaron.  Ona zaś zamknęła powieki, by przypomnieć sobie dziwny sen…

Siostry MOC-y

Podążała ścieżką tak szybko, jak gdyby ktoś ją gonił. Nie dała sobie szansy na podziwianie widoków. Znajoma trasa należała do parku krajobrazowego. Znała go jak własną kieszeń. Pędziła przed siebie, ile tchu, żeby znaleźć się na plaży. Buzowały w niej emocje. Gniew wybuchał z każdej myśli.

Przez lustrzaną podłogę z chmur Fabia zobaczyła, że nad zatoką wzmaga się wiatr. Po ciele przebiegły ją dreszcze. Wiedziała, co to oznacza. Zamknęła oczy i zaczęła mruczeć Sahasrara. Po chwili w fioletowym pałacu stały przed nią wszystkie córki.

Spójrzcie w lutro – poleciła im. – Ten migający punkt w lesie to Florentyna. Ma roztrzaskane serce i po pierwszym uderzeniu pioruna straci ducha walki. Wiecie, co to znaczy. Spieszcie się, moje Córki, tylko uważajcie na siebie.

Królowe Żywiołów przywdziały skafandry z najmocniejszymi anielskimi skrzydłami i w te pędy pognały nad Bałtyk. Nie traciły czasu. Nie używały słów – porozumiewały się energią czystych serc. Sfruwały z nieba, trzymając się za ręce. Kiedy zobaczyły, że dusza, którą mają uratować, zbliża się do drewnianych schodów, przyspieszyły.

W tempie godnym wyczynowca pokonała 90 leśnych stopni. Policzyła je podczas którejś swojej poprzedniej ucieczki. – Jeszcze tylko wydmy – dopingowała się. Jej nozdrza wypełniła nagroda – jedyny w swoim rodzaju zapach morskiej bryzy.

Morze obmywało ląd coraz mocniejszymi objęciami. Wiatr z każdą falą delikatnie zwiększał swą moc.  Nic nie zapowiadało tragedii. Ale one widziały o niebezpieczeństwie czyhającym na ziemi na młodą dziewczynę.

Prędkość, z jaką przemierzały jonosferę, sprawiła, że setki, tysiące, jeśli nie miliony kilometrów od jantarowej plaży, wskaźniki na radioodbiornikach NASA, zaczęły wariować. Dyżurujący przy aparaturze mężczyzna z kilkunastoletnim stażem zawodowym, pierwszy raz w swojej karierze, nie wiedział, co się dzieje.

Zbliżały się do lądu. Nie odczuwały strachu. Każda z nich skupiała się na swojej części misji. Wiedziały, że od nich zależy życie Florentyny. Im bliżej celu były, tym większy opór musiały pokonać.

Był listopad. Dzień chylił się ku końcowi. Dotarły na dziką plażę w tym samym czasie, co rozemocjonowana dziewczyna. Promienie słońca delikatnie wpadały do morza.

Nagle, nie wiadomo skąd, zerwał się wiatr. Potargał włosy Florentyny, ale jej to nie przeszkadzało. Piaskowa apaszka otulała ją coraz natrętniej. Niebo pociemniało w oka mgnieniu. Wiatr wzmagał się z każdą minutą. Morze zaczęło złowieszczo mruczeć. Fale z pianą na grzbietach były coraz większe. Deszcz błyskawicznie zmienił się w ulewę, a z niej w burzę. Przerażające grzmoty zbliżały się i wdzierały w nieobecny umysł. Trzęsła się. Z zimna, bólu i wściekłości. Nie ze strachu. Była ścianą deszczu. Była wzburzonymi falami. Była nieokiełznanym wiatrem. Sztorm jej duszy szalał nad Bałtykiem.

Pierwsza zadziałała Królowa Ziemi – energią zielonej poświaty utworzyła koc pod Florentyną, oddzielając ją niewidzialną warstwą od podłoża. Królowa Wiatru zatańczyła nad ciałem, trzepotem skrzydeł rozcinając złowieszcze powietrze i ścianę deszczu. W tym samym czasie Królowa Wody otworzyła parasol, po którym spływał jej kuzyn. Królowa Ognia roznieciła płomień życia. Wysłanniczki niebios połączyły swe moce, tworząc niewidzialną kulę, wewnątrz której znajdowała się niczego nieświadoma, szalejąca z rozpaczy złotowłosa. Zaczęły nucić nieznaną pieśń. Zwrotki Anahaty  przeplatały refrenem Muladhary. W fioletowym pałacu rozbrzmiewały te same tony.

Nagle przestrzeń rozświetliła błyskawica. Odbiła się od bańki z niebiańskiej energii i uderzyła w pobliską brzozę. Potem nastąpił huk wściekłości i nastała ciemność.

Złe intencje, które roznieciły burzę, po raz kolejny przegrały z mocą anielskich serc. Odgrażały się jeszcze Królowym Żywiołów, ale wiedziały, że i tym razem odejdą z niczym. Rozjuszone porażką, przechytrzone przez dobre Siostry, próbowały przebić się przez pranę. Dźgały sztyletami zła, próbując osłabić pelerynę bezpieczeństwa stworzoną przez uzdrowicielki, jednak… nadaremnie! Odleciały więc jak niepyszne, złorzecząc i kłócąc się między sobą.

Królowe Żywiołów nieustająco oddawały swoją energię, próbując utrzymać przy życiu zmęczoną duszę. Gdy któraś z nich słabła, pozostałe wspierały ją, zagrzewając do wytrwania w walce. Ogień pomagała Ziemi utrzymać temperaturę magicznego koca. Wiatr rozniecała Ogień, gdy tylko poczuła, że ta słabnie. Woda zdecydowanie trzymała nad Siostrami parasol ochronny, a Ziemia dbała, by miały stabilny grunt.

Fabia, Królowa Matka, cały czas przez lustrzaną podłogę z chmur widziała pulsujące w ciemności światło. Była spokojna – wiedziała, że misja Jej Córek powiodła się. Teraz pozostało tylko czekać świtu.

Rankiem rosły mężczyzna przemierzał konno dziką plażę. Zamyślony, nie od razu zauważył, że zwierzę zwolniło bez komendy. Wicher wyczuł w pobliżu gałązek i konarów, których pozbyło się morze, nieziemską energię. Na piasku leżała młoda kobieta. Wyglądała jak nieżywa – fale obmywały jej stopy, włosy miała rozsypane niczym promienie słońca, a przy jej twarzy spoczywał podłużny bursztyn o koniakowym odcieniu. Piotr rozejrzał się, nie dowierzając – był w miejscu najbardziej oddalonym od miasteczka. Tak daleko, jak sięgnął wzrokiem, plaża była pusta. Kiedy upewnił się, że dziewczyna oddycha, wziął ją na ręce i skierował konia holsztyńskiego do parku.

Obudził ją upojny, słodki zapach albo rżenie koni. Albo promienie słońca smagające ciepłem po twarzy. Nie umiała się zdecydować. Nie znała odpowiedzi. Podobnie jak na pytanie: gdzie jest? Ostatnia rzecz, jaką pamiętała to rozpaczliwy bieg na plażę i gwałtowny wybuch emocji. A potem…deszcz. Deszcz i ciemność.