Podążała ścieżką tak szybko, jak gdyby ktoś ją gonił. Nie dała sobie szansy na podziwianie widoków. Trasa należała do parku krajobrazowego. Znała go jak własną kieszeń. Wracała w to miejsce, ilekroć było jej naprawdę źle. Wtedy, gdy nie zdała na wymarzone studia, gdy rodzice się rozeszli, kiedy Leon wyjechał bez słowa. Na trudny teren, pełen wzniesień i spadków, każdy turysta złorzeczył. Ale nie ona. Nawet wystające konary nie były dla niej przeszkodą. Po jednej stronie ścieżki rozciągał się piękny, gęsto rosnącymi świerkami bór. Drugą stroną władały olszyny i graby. Ich spadające teraz liście, szemrały melodię pocieszenia. Jednak Florentyna jej nie słyszała. Pędziła przed siebie, ile tchu, żeby znaleźć się na plaży. Buzowały w niej emocje. Gniew wybuchał z każdej myśli. „Jak mógł tak ze mnie zakpić?! Zostawić bez wyjaśnień?! Potraktować jak zabawkę, którą kiedy się znudzi, odkłada na półkę?! A gdzież tam! Nawet nie wysilił się, żeby choć tyle zrobić! Nie podziękował za wspólnie spędzony czas. Ignorant! Dupek! Niedojrzały palant!” – myślała. Zapewne znalazłaby jeszcze wiele inwektyw, które z chęcią wysłałaby pod jego adresem, jednak nieoczekiwanie coś w nią uderzyło. Straciła impet. Nie brakowało go pięknemu wierzchowcowi. Zdezorientowana upadła na twardą już ziemię. Koń holsztyński pobiegł przed siebie. Ona również nie traciła czasu. Serce targane emocjami zerwało się do dalszej drogi. Po kolejnym kilometrze jej gniew nie malał. W tempie godnym wyczynowca pokonała 90 drewnianych schodków. Policzyła je podczas którejś swojej poprzedniej ucieczki. – Jeszcze tylko wydmy – dopingowała się. Jej nozdrza wypełniła nagroda – jedyny w swoim rodzaju zapach morskiej bryzy. Po trzech minutach zobaczyła horyzont błękitu.
Łzy cierpienia zaczęły spływać po jej twarzy w tym samym momencie, w którym padła na piasek. Ból jej duszy był tak silny, że mógłby skuć Bałtyk. Schowała twarz w dłoniach – cichy płacz przemienił się w szloch, a nawet histeryczne wycie. Oddychała szybko – łapała powietrze jak gdyby się dusiła. Kołysała ciałem w przód i w tył. Brakowało jej tchu. Brakowało jej sił. Brakowało jej chęci, by dalej żyć. Był listopad. Dzień chylił się ku końcowi. Kiedy wpadła na dziką plażę, promienie słońca delikatnie wpadały do morza. Nagle, nie wiadomo skąd, zerwał się wiatr. Potargał włosy Florentyny, ale jej to nie przeszkadzało. Piaskowa apaszka otulała ją coraz natrętniej. Niebo pociemniało w oka mgnieniu. Wiatr wzmagał się z każdą minutą. Morze zaczęło złowieszczo mruczeć. Fale z pianą na grzbietach były coraz większe. Deszcz błyskawicznie zmienił się w ulewę, a z niej w burzę. Przerażające grzmoty zbliżały się i wdzierały w nieobecny umysł. Trzęsła się. Z zimna, bólu i wściekłości. Nie ze strachu. Była ścianą deszczu. Była wzburzonymi falami. Była nieokiełznanym wiatrem. Sztorm jej duszy szalał nad Bałtykiem. Nagle przestrzeń rozświetliła błyskawica. Uderzyła w wyróżniającą się na tle sosen brzozę. Potem był już tylko huk. I ciemność.
Obudził ją upojny, słodki zapach albo rżenie koni. Albo promienie słońca smagające ciepłem po twarzy. Nie umiała się zdecydować. Nie znała odpowiedzi. Podobnie jak na pytanie: gdzie jest? Ostatnia rzecz, jaką pamiętała to rozpaczliwy bieg na plażę i gwałtowny wybuch emocji. A potem…deszcz. Deszcz i ciemność.
Uchyliła lekko powieki. Znajdowała się w niewielkim pokoju, którego ściany pokryte były farbą w kolorze piasku. Małżeńskie łóżko, na którym leżała, było największym meblem. Po obu jego stronach znajdowały się małe szafki nocne. Po lewej stronie łóżka, między nim a dwuskrzydłowym oknem tarasowym, stał niski, obszerny fotel bujany, zaś za nim – w kącie – wysoka lampa w kształcie latarni morskiej. Zamiast firanek nad oknem wisiała imitacja sieci rybackiej finezyjnie ozdobiona muszlami. Ściana na wprost łóżka była pusta – jedynie w kącie między nią a tarasem stał sekretarzyk. Po prawej stronie łóżka znajdowała się trójdzielna komoda z szufladami i duży kwiat. Zamiast dywanu, na podłodze leżała jutowa plecionka. Całość była spójna i minimalistyczna. Jednak morskie akcenty, jutowy sznurek i kolor drewna sprawiały, że sypialnia była przytulna. Jedno pytanie ją nurtowało: czyja to była sypialnia?! Obróciła się na łóżku. Dźwięk poruszonych sprężyn wydał jej się nie do zniesienia. Jednak dzięki zmianie pozycji zlokalizowała źródło oszałamiającego zapachu – na stoliku nocnym, w transparentnym słoiczku znajdowały się świeże kwiaty czarnego bzu.
– Skąd kwiaty bzu w listopadzie? – pomyślała zdezorientowana. Próbowała unieść się na łokciach, ale na próżno – ciało odmówiło posłuszeństwa.
– Nie wstawaj. Jesteś bardzo słaba. – powiedział wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, który wszedł do pokoju. Na tacy niósł porcelanowy czajnik z podgrzewaczem i filiżankę. Z naczynia wydobywał się wspaniały aromat bzu i czegoś jeszcze. Trudno jej było znaleźć w pamięci tę roślinę, ale wiedziała, że ją zna.
– Gdzie… – nie zdążyła zadać pytania, bo głos również odmówił jej posłuszeństwa.
– Nie bój się, jesteś bezpieczna. Zaraz Ci wszystko wyjaśnię. – odpowiedział. – Ale najpierw się napij. To napar z pokrzywy i kwiatów czarnego bzu. Wzmocnisz się. Wydaje się, że najbardziej tego Ci trzeba – spokoju i odpoczynku.
Obcy mężczyzna usiadł na łóżku. Włożył masywną, twardą dłoń pod jej głowę i uniósł ją. Zrobił to zadziwiająco delikatnie. Przysunął filiżankę do jej ust i pomógł nasycić się magicznym napojem.
– Mam na imię Piotr.
– Tylko nie to! – pomyślała, patrząc mu w oczy.